Wisienka na torcie
Data: 01.01.2020,
Autor: Indragor
... w roku przyjeżdża tu do Sieradza, to mnie odwiedza. Poznałyśmy się przez jej męża, ma taki sam zawód jak ja. W Niemczech na takim spotkaniu międzynarodowym, wiesz, chodzi o wymianę doświadczeń. Jak dowiedział się, że pochodzę z tego samego miasta, co jego żona, to nie było siły – uśmiechnęła się. – To jak? Przychodzisz w środę? – nie przestawała się uśmiechać, tyle że teraz do tego uśmiechu dołączyła nutę tej dawnej delikatnej dziewczęcej zalotności.
– Nie chcę przeszkadzać…
– Oj tam, jak same baby się spotkają, to zaraz zaczynają gadać o głupotach – zaśmiała się. – Przyjdź – poprosiła – ona będzie koło piętnastej u mnie, więc też mógłbyś tak przyjść, chyba że pracujesz.
– Dobra, przyjdę, akurat jestem na parodniowym urlopie – zgodziłem się po krótkim namyśle.
– Fajnie. Mój numer łatwo zapamiętać: jeden przez jeden, tamten blok. – Jeszcze raz dla pewności wskazała ręką narożny budynek.
– Cha, Cha, rzeczywiście. Kiedyś mieszkałaś pod numerem sto czternaście przez sześćdziesiąt osiem, a teraz taki mały.
– Tylko nie zapomnij – dodała, dziobiąc mnie palcem w pierś.
– Nie, no co ty, jak już obiecałem… No to cześć, lecę.
– Cześć.
Aż się nie chce wierzyć, zastanawiałem się, idąc do domu, że kiedyś miało się te naście lat, a jeszcze wcześniej było się dzieckiem. A teraz… trzydzieści osiem na karku, za trzy miesiące trzydzieści dziewięć, a Lilka też, tylko jeśli dobrze pamiętam miesiąc wcześniej. Aż nie do wiary, połowa życia już za nami.
W środę jak ...
... na złość chmurzyło się, po południu zapowiadano wręcz burze i silny wiatr. Pomyślałem nawet, aby odwołać wizytę, ale nie miałem jak. Nieopatrznie nie wziąłem numeru telefonu do Lilki. Poza tym dałem słowo, a nie lubię później się wycofywać. Mimo gęstniejących chmur i coraz silniejszego wiatru ruszyłem w drogę. Słońce jeszcze przeświecało od czasu do czasu, więc miałem nadzieję zdążyć przed deszczem. Kilka minut przed piętnastą nacisnąłem przycisk domofonu z numerem jeden. Już myślałem, że nikogo nie ma, bo dopiero po drugim dzwonku, ze sporym opóźnieniem, usłyszałem w domofonie głos Lilki.
Drzwi otworzyła mi kobieta w eleganckiej biało-niebieskiej koszuli i różowych, ale nie jaskrawo, dopasowanych spodniach.
– To jest Ogonka. – Po powitaniu przedstawiła stojącego obok niej kota, typowego dachowca, który z nieufną miną węszył w moim kierunku.
– Cześć Ogonka – zwróciłem się do kota.
– Miauu – usłyszałem krótką odpowiedź, a na pyszczku kota pojawił się delikatny wyraz akceptacji.
– Ma dobre maniery – rzuciłem do Lilki.
– No pewnie. Oprowadzę cię po mieszkaniu, zobaczysz, jak mieszkam.
W tym momencie chciałem zapytać, co ją zatrzymało, że tak długo nie otwierała, ale robiąc krok, syknęła, a na jej twarzy pojawił się grymas bólu.
– Co się stało? – zapytałem.
– A widzisz, jaka ze mnie niezdara. Wczoraj skręciłam sobie nogę.
– To może następnym razem oprowadzisz mnie, co będziesz się męczyć.
– A tam – machnęła ręką – kobiety są odporne na ból. To my ...