Gdzie drwa rąbią, tam pierwsze razy się zdarzają, czyli tak wiele dzieje się przypadkiem!
Data: 06.09.2019,
Autor: AgnessaNovvak
***
***
***
*
Przystanąłem przed wymagającą pilnego odmalowania siatką, za którą krzątała się wyraźnie wymizerowana kobieta, ubrana w przykrótkie paletko barwy brudu i wcale nie czystszą czapkę. Uzbrojona w niewielki toporek rozłupywała kolejne drewienka, odrzucając je na piętrzącą się pod ścianą, bezładną pryzmę. Ze wzbierającym współczuciem obserwowałem zawziętą nieporadność wyraźnie zmęczonej drwalki, zastanawiając się, co dalej? Najchętniej wparowałbym na podwórko i nie tylko dla zapisanego w niebiesiech dobrego uczynku, lecz i samolubnej chęci odreagowania stresu, porąbał wszystko w drzazgi!
Odkaszlnąłem raz czy dwa, ale bez większego efektu. Dopiero głośnym zapytaniem sprowokowałem nerwowe odwrócenie zaczerwienionej twarzy:
– Przepraszam, może pani pomóc?
– Słucham? Dziękuję, nie trzeba! Dam sobie…
Kawał grubej gałęzi wypadł jej z rąk, obsypując zadeptany śnieg zeschłymi liśćmi. Westchnęła z rezygnacją i spojrzała na mnie błagalnie. Nie czekając dłużej na zaproszenie, uśmiechnąłem się możliwie przyjaźnie i pchnąłem furtkę.
– Nie boi się pan sam tu wchodzić? Przecież trzymam siekierę! – Spróbowała zażartować.
– A co mnie pani, porąbie i zje? – Odbiłem piłeczkę, wyciągając rękę na powitanie. – I po pierwsze, do „pana” trzeba mieć wygląd i pochodzenie, a ja tym nie grzeszę. A po drugie, skoro już ustaliliśmy podział obowiązków, nie znalazłaby się gdzieś większa? – Wskazałem przerośnięta ciupagę. – Bo tą do jutra nie skończymy.
Wahała się ...
... jeszcze chwilę, lecz ostatecznie zniknęła w przyklejonej do domku komórce, przynosząc mi po chwili istne narzędzie mordu. Zważyłem w rękach złowrogi kawał żelastwa, rodem z chyba przedwojennej rzeźni, osadzony na poczerniałym stylisku. Kontrolnie przejechałem palcem po zaskakująco ostrej krawędzi, na wszelki wypadek puściłem jeszcze smsa do domu: wroce wieczorem i zakasałem rękawy.
Szło nam zaskakująco sprawnie: ja ćwiartowałem pniaczek po pniaczku, a ona zanosiła szczapy do składziku, przy okazji podtrzymując niezobowiązującą rozmowę. Ona pytała, ja odpowiadałem. Ja popijałem zdecydowanie przesłodzoną, parzącą zmarznięte palce i usta kawę, ona wypalała kolejnego papierosa. Od czasu do czasu zderzaliśmy się ciekawskimi spojrzeniami.
Zmrok zapadał.
– No, i po robocie! – Uśmiechnęła się szeroko, odbierając zbędne już toporzysko. – Ale dokąd to się kawaler wybiera?
– Do domu, a niby gdzie? – palnąłem, wymownie podnosząc wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu.
– W takim stanie? Pokaż że się! – Nim zdążyłem zareagować, wsunęła mi dłoń za rozpięty kołnierz. – Przecież jesteś cały mokry! Nie daj się prosić i zostań, chociaż na parę chwil! Ręce umyjesz, ogrzejesz się, wysuszysz. No, chodź! Sam powiedziałeś, że cię nie zjem!
Rozbrojony własnym argumentem przekroczyłem próg domku i podałem zapraszającej kurtkę oraz faktycznie zawilgocony sweter. Podkoszulkę, najbardziej przecież przepoconą, z wiadomych względów pozostawiłem na miejscu.
– Łazienkę masz na wprost. Jak się ...