1. #valentinestory, czyli przemyślenia z okazji święta…


    Data: 22.01.2020, Kategorie: delikatnie, masaż, małżeństwo, wyznanie, walentynki, Autor: Agnessa Novvak

    14 luty Walentynki… znaczy czternasty lutego, walentynki, bo tak jest poprawnie. Z jednej strony puste niczym wydmuszka, „hamerykańskie” pseudoświęto, będące okazją do nabijania kasy cwanym sprzedawcom, darcia łacha ze stulejarzy oraz silnych i niezależnych kobiet, no i oczywiście szczucia pretensjonalnymi wyznaniami w rodzaju „a ja kocham cb, a ja bardziej, a nie bo ja…” Dzizaskurwajapierdole.
    
    Z drugiej – co właściwie jest w nim takiego złego? Że kochające się osoby – niezależnie od wieku, statusu społecznego, orientacji seksualnej i tak dalej – bardziej niż zwykle afiszują się publicznie z uczuciami? Kupią bukiecik kwiatów, pójdą na komedię romantyczną do kina, zamówią w kawiarni torcik w kształcie serca i podzielą się wspólną radością w social mediach? Ależ proszę bardzo, takie ich prawo i nie zabraniajmy im tego! Nawet jeśli według nas kwiatuszki będą równie paskudne, co przepłacone, komedyjka durna a torcik pretensjonalny, by nie rzec: tandetny.
    
    Prawdziwy problem leży natomiast znacznie głębiej. Mianowicie w tym, że wielu takich „zakochanych” chce tym jednym dniem – lub ewentualnie kilkoma jak w bieżącym roku, gdy poniedziałkowe walentynki rozlały się na cały weekend – nadrobić z nawiązką zaniedbania całego roku. Ledwie godzinami zaangażowania zadośćuczynić miesiącom braku czułości i namiętności. Życzliwości oraz opieki. Zainteresowania. A przede wszystkim najważniejszego, o czym zdecydowanie zbyt często się zapomina, czyli miłości.
    
    Nie mnie jednak to oceniać. ...
    ... Ja mam na ów dzień własne, ułożone pod osobisty gust plany, które będę konsekwentnie spełniać krok po kroku. Zaczynam od lekkiego śniadania, po czym odświeżam się starannie, wypachniam, stroję odpowiednio do okazji i wychodzę na umówiony wcześniej „specjalny walentynkowy jedyny taki rytuał miłosny dla dwojga”. Oczywiście, zgodnie z nazwą, nie samotnie.
    
    Nie mija kwadrans, a układam się wygodnie na stole w samych tylko majteczkach. Ciepłe kobiece dłonie prześlizgują się powolutku po karku, ramionach, plecach, udach. Aromatyczny olejek wsiąka w skórę, przynosząc ukojenie nie tylko umęczonemu ciału, lecz przede wszystkim zestresowanemu codzienną bieganiną umysłowi, zaś sączące się z głośników pobrzękiwania shamisenu dopełniają atmosfery sensualnego relaksu. Uśmiecham się dyskretnie do siebie i poddaję jakże ulotnej magii chwili. Marzę. Fantazjuję. Coraz odważniej… Zaczynam zapominać, że jestem w profesjonalnym salonie spa u dyplomowanej fizjoterapeutki, a nie jakimś podejrzanym przybytku rodem ze śp. Roksy, oferującym „relaks z finałem 150, podotykanie pani masażystki dodatkowe 50”, i raz czy drugi muszę odpędzić co bardziej niegrzeczne myśli.
    
    Uprzejme „dziękujemy za wizytę” przywraca mnie do rzeczywistości. Czekam, aż obsługa zostawi nas oboje samych, po czym ostrożnie podnoszę się, ubieram i spokojnie zmierzam ku dalszemu ciągowi programu, składającemu się kameralnej sofki, butelki wina, stołu zastawionego po brzegi przystawkami oraz romantycznych piosenek, wyświetlanych ...
«123»