Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu (część 8)
Data: 20.05.2020,
Autor: AgnessaNovvak
... rozsadzając bębenki w uszach.
Niczego więcej nie byłem już w stanie sobie przypomnieć.
*
Przesycony przenikliwą wilgocią świt nieśmiało budzi się do życia ponad spalonymi resztkami dworku, którego pierwotnej wielkości oraz chwały można się już jedynie domyślać. Rozświetla skruszone nad samą ziemią nędzne resztki kolumn niegdysiejszego ganku, porośnięte wybujałymi dziko na żyznym popiele krzewami. Przenika przez puste oczodoły nielicznych, pozostałych pośród zawalonych ścian okiennic, z których gdzieniegdzie wystają gałęzie pnących się ku niebu drzew. Po kolejnych kilku minutach wydobywa z cienia stertę gruzu na środku placu, będącą niegdyś zdobną fontanną, w której już nikt nikogo niecnie nie pochwyci.
Siedzę pod nią zrezygnowany, czekając ratunku, który nie nadejdzie.
Wpatruję się w owe dziwy z niedowierzaniem, wypieranym przez narastający z przerażającą konsekwencją strach. Wiem przecież, gdzie się znajduję i doskonale pamiętam, co się wydarzyło! A może jednak nie? I wszystko dokoła jest jedynie snem? Marą? Halucynacją? Nie zmienia się jedynie jedno: wszędzie wciąż panuje upiorna, przerywana co najwyżej wątłym szelestem liści cisza. Najwyraźniej kompletnie niezainteresowane mymi rozterkami słońce rozgania speszoną jego natarczywością mgłę, wycofującą się trwożnie za kamienny most, w którego poszczerbione resztki wpatruję się coraz mniej przytomnie. Marzę o wybawieniu, które przecież nigdy… Tylko czy na pewno?
Z początku nie mam pewności, lecz każde ...
... kolejne uderzenie wybrzmiewa coraz wyraźniej. Ktoś ewidentnie wchodzi na mostek od drugiej strony! Dostrzegam jakby kaptur, czy raczej… nie, jednak chustę wyszywaną w kolorowe motyle. Wieńczącą niską sylwetkę, opierającą się na podbitej metalem, stukoczącej lasce. Chcę ją przywołać, lecz słowa więzną mi w gardle, a nerwowe skurcze poprzecinanych mięśni nie pozwalają na najdrobniejszy nawet gest. Postać zmierza ku mnie może i powoli, lecz konsekwentnie, nie zbaczając z obranego kursu ani na krok. Jakby doskonale wiedziała, gdzie jestem. Choć przecież nie powinna.
Przyklęka z nieukrywanym wysiłkiem i rozwija węzeł, trzymający nakrycie głowy. Lśniące srebrem włosy opadają asymetryczną grzywką na pozbawione tęczówek, zasnute mlecznobiałym całunem ogromne oczy. Wpatrujące się we mnie przenikającym na wskroś spojrzeniem sponad wciąż uroczych – mimo przeorania głębokimi, starczymi zmarszczkami – pełnych policzków, podniesionych delikatnym uśmiechem spękanych warg.
Nie muszę prosić o jej odwrócenie, by wiedzieć, że jeszcze jeden motyl, barwy szafiru, przysiadł poniżej karku. Nie muszę rozumieć ani jak, ani tym bardziej dlaczego zniszczony głośnik w równie zniszczonym samochodzie nagle ożywa, wypełniając martwą głuszę jednymi z ostatnich słów utworu, od którego wszystko się zaczęło. Podsumowujących idealnie wszystko, do czego doszło, choć żadną miarą nie powinno:
At once the room it filled with blood, and the horror of their cries
This night a murder banquet, a feast of ruined ...