Desperacja (V)
Data: 12.08.2024,
Kategorie:
na plaży,
Lesbijki
desperacja,
tęsknota,
depresja,
Autor: WstretnaLesba
... skoro ona ciągle tu jest?
Już wiem, co mam zrobić.
Muszę się pozbyć Alicji raz na zawsze.
Bez Magdy, bez tych wszystkich klubowych panienek, bez cytrynówki, Mohito i Fresco.
Zrobię to sama.
Pojadę wszędzie tam, gdzie była Alicja, gdzie byłam ja, my, i sprawię, że będę tam tylko ja.
Zniknę ją. Tak, jak ona zniknęła.
Ale najpierw makijaż i gówniana sałatka.
Molo jest dokładnie takie, jakie zapamiętałam. Piękne. Krótkie, tandetne, białe, ale piękne. Deski trochę bardziej kołyszą się niż przed laty, ale wszystko inne jest takie samo. Wątły zapach glonów, soli i mokrego piasku; wilgotny, chłodny wiatr. I mewy. Nie wiem, dlaczego tak wielu ludzi ich nie lubi – to znaczy wiem, przez te wrzaski, ale przecież to właśnie one są w mewach najbardziej interesujące. W Trójmieście. Mewy są jego dźwiękiem. Siedzi teraz jedna, tłusta, na oparciu ławki naprzeciw mnie i wpatruje się w morze z uporem i cierpliwością, których ludziom zdecydowanie brakuje. Myślę, że jest mewią matką a to jej chwila relaksu, ucieczki od swoich wrzaskliwych mewich córek i synów. Siedzi nieruchoma i spokojna, jakby pierwszy raz od dawna nie musiała zastanawiać się czy wystarczy jej pożywienia dla całej rodziny. Jakby dzień wcześniej zapierdalała dwanaście godzin w pracy, wyciągając z morza ziarna piasku i przerzucając je na plażę, ona, mewa z ambicjami, pracująca dla jakiegoś żałosnego gołębia; ale gołąb jest z bogatej rodziny, odziedziczył plażową firmę po ojcu. Więc może zatrudniać mewy do ...
... łowienia piasku. A mewa chciałaby robić coś więcej. Coś ważnego. Zostawić po sobie ślad lepszy niż biała plama na włosach turystki. Mewa chciałaby pozować ludziom do zdjęć i zarabiać dzięki temu o wiele więcej kawałków chleba i bułek z kebaba, niż daje jej za dniówkę ten pieprzony gołąb, bo ludzie płacą dużo.
Odleciała. Razem z moimi idiotycznymi myślami o mewim życiu.
Często przychodziłyśmy tutaj z Alicją. Przyjeżdżałyśmy. Z Gdańska, bo z Gdańska jest, była, Alicja. I byłam ja, gdy przyjechałam do niej, gdy mieszkałyśmy razem. Obie wolałyśmy Sopot, ale tam miała mieszkanie, nie musiałyśmy płacić czynszu, więc było wygodniej. Ale tak, Sopot, Sopot był naszym ulubionym miastem. Molo, ulubionym miejscem. I ta ławka, dalej ta sama, dalej biała i drewniana, i zimna, i wilgotna od wilgotnego powietrza, i brudna, i obsrana ptasią pogardą.
Razem obserwowałyśmy mewy, układałyśmy całe scenariusze ich życia. Godzinami swatałyśmy Panią Mewę z Panem Mewą, choć do dziś nie wiem, czym się różnią. Tak jak teraz mnie, mijało nas grono turystów; nieważne czy to grudzień, czy lipiec, czy maj, zawsze jednostki, dziesiątki, setki turystów. Dzieciaki z goframi, kobiety z wózkami, młodzi - zakochani przy zachodzie słońca, zakochani tandetnie. Też takie byłyśmy. Tandetnie zakochane. Obiecałam sobie przed lustrem, że nie będę pić, że przestanę, że rozpocznę wyrzucanie Alicji trzeźwa i silna, ale Sopot jest silniejszy, molo jest silniejsze. Wzięłam dwie setki cytrynówki. Wystarczy. Zapiję ją, ...