End of All Hope
Data: 20.06.2021,
Kategorie:
Lesbijki
różnica wieku,
Autor: Ravenheart
W tym mieście deszcz pada nieustannie. Miliardy kropel są cierpliwe jak Kosmos. Odrywają się od matczynych, ołowianych chmur i nabrzmiałe swym ciężarem rzucają się samobójczym skokiem w bezdenną przepaść. Z bezlitosną nieuchronnością przecinają powietrze, które – przebite ich prostymi, odwiecznymi ścieżkami – rozstępuje się przed nimi z bolesnym wyrzutem.
U kresu drogi na padające krople czeka kamienna śmierć. Roztrzaskują się o wilgotny beton ścian, giną rozsypując się perłami na metalowych dachach. Ich śmierć jest cicha. Potrzeba miliardów ich bliźniaczych, wodnych istnień, aby puste, mroczne ulice wypełnił jednostajnie miarowy szum. Zimne, wykrzywione gargulce w milczeniu spijają jego nieskończoną wilgotność.
Miasto jest jak żyjący twór oszalałego architekta. To trywialna metafora, ale i niepokojąco prawdziwa. Kamienny Moloch trwa w letargu – nigdy całkowicie się nie budząc, ale i nigdy zupełnie nie zasypiając. Ma swoje świetlane dzielnice, w których bogacze wiodą nieustanną grę o coraz większe szczęście. Ma butne ośrodki władzy, w których opancerzeni w garnitury urzędnicy rozgrywają niekończącą się partię gry o potęgę. Są w nim także wiecznie bijące serca fabryk, rozgrzane wnętrza pieców i kilometry taśmociągów, z których sączy się tłusty olej.
Są też miejsca takie jak to. Zepchnięte na kres egzystencji dzielnice biedoty. Zamieszkałe przez ludzi, którzy jeszcze nie uświadomili sobie swej ewolucyjnej porażki w wyścigu szczurów. A może wiedzą o niej, ale z ...
... rozpaczliwą determinacją szukają ochłapów szczęścia. Tu też trwa walka. O własny kąt, o mniej obskurną kuchnię. O prolongatę spłaty czynszu. O własne marzenie, którym jest wzmianka w kolorowej prasie. O namiastkę miłości, która jest tylko igraszką w świecie pięknych i doskonałych, w świecie, który tutaj ukradkiem podgląda się w telewizji.
Ulica jest kwintesencją koszmaru pogrążonego w malignie antyglobalisty. Dzielnica, której ciemnymi alejami idę, przypomina starożytną nekropolię. Przemysł, budujący w najbliższym sąsiedztwie swoje mroczne przyczółki, wyssał z niej życie – jak rak toczący ciało. Czarne, oślizgłe mury domów wznoszą się wokół mnie jak ściany wąwozu. Próbują zamknąć mnie w sobie na kształt potwornych dłoni, poznaczonych naroślami balkonów, poprzecinanych żyłami stalowych schodów ratunkowych. Powietrze przepełnione jest zastygłą rezygnacją i mokrymi różańcami deszczu. Chybotliwe, rozchwiane światło nielicznych lamp budzi do życia cienie, przebiegające mi drogę na kształt widmowych pająków.
Kałuże rozstępują się przed moimi ciężkimi butami, gdy zmierzam do celu. Długi, czarny płaszcz chroni przed przenikliwym chłodem powietrza i dojmującym mrozem uczuciowej pustki wypływającej z zaułków. Zatrzymuję się przed domem – takim samym jak setki innych. Drzwi szczerzą się na mnie okratowanymi szybami.
Wspinam się po skrzypiących, drewnianych schodach. Słyszę awanturę, którą ktoś robi administratorowi o nieszczelne okna. Ciepło jest tu ważne i drogie, pozwala poczuć się ...