Amerykański sen
Data: 04.01.2020,
Autor: Indragor
... miasta, z filmu drogi niespodziewanie przeniosła się do jakiegoś thrillera. Na szczęście nic w miasteczku nie potwierdzało moich obaw. Rano przy śniadaniu w barze rozwiały się całkowicie. O tej porze, tuż po otwarciu, w lokalu prócz nas i dwóch wyglądających trochę jak Flip i Flap mężczyzn, chyba miejscowych, nikogo nie było. Barmanka okazała się bardzo sympatyczna i rozmowna, więc pochwaliłyśmy się naszym pomysłem na podróż wszerz Ameryki.
– Jak „Thelma i Louise”, tylko trzy – skomentowała krótko nasz pomysł.
Domyśliłam się, że dla niej podróżowanie po bezludziu nie było żadną atrakcją. Mieszkała na takim prawie bezludziu zapewne od urodzenia. Niemniej zmroziło mnie to porównanie do Thelmy i Louise, ale to przecież XXI wiek, środek cywilizowanego państwa, co mogło się stać?
– Raczej jak „Thelma, Louise i Chantal” – z uśmiechem słowa barmanki skomentowała Barbara, tym samym poprawiając mi humor.
– Jest tu stacja benzynowa? – zapytałam na wszelki wypadek, kończąc śniadanie i zarazem temat.
Według mapy była, ale wolałam się upewnić. Mapa. Koniecznie musiała być papierowa, a nie żaden GPS, aby było jak w „prawdziwych” filmach drogi.
– Przy wyjeździe. Warsztat Barta. – Leniwym ruchem dłoni barmanka wskazała kierunek. – Do następnego miasta macie ponad dwieście mil, a tą drogą mało kto jeździ. Zadzwonię do szeryfa Red Rock. Jeśli do wieczora się nie pojawicie, rano zacznie was szukać. Tam jest martwa strefa, komórki nie działają – wyjaśniła.
– Dzięki – ...
... odezwała się Florence.
To, co powiedziała kelnerka o martwej strefie, nie zdziwiło mnie. Nawet w miasteczku łączność była kiepska. Wczoraj, aby porozmawiać z mężem, musiałam wyjść na zewnątrz budynku, bo połączenie przerywało. Nie przejmowałyśmy się jednak tym i pół godziny później tankowałyśmy do pełna paliwo u Barta, ruszając w dalszą drogę.
Jakieś dziesięć mil za miastem silnik naszego kabrioletu zaczął tak jakoś niepokojąco prychać, a pojazd szarpać.
– Co się dzieje? – zapytała zaniepokojona Barbara.
– No właśnie nie wiem – odpowiedziała siedząca za kierownicą Florence. – Zrobiłam gruntowny przegląd przed wyjazdem, wszystko powinno być w porządku – zdziwiła się.
Jednak było coraz gorzej. Kilka mil dalej, samochód definitywnie odmówił posłuszeństwa. Zapadła niepokojąca cisza. Wysiadłyśmy. Florence spojrzała pod maskę, a my z nadzieją na nią. Coś tam poruszała, zanim się odezwała:
– Wiecie dziewczyny, ale nie bardzo wiem, co mogło się zepsuć. Nie znam się na silnikach – dodała z rozbrajającą szczerością.
Obie z Barbarą podeszłyśmy bliżej, wbijając wzrok w plątaninę pod maską. Stałyśmy tak, gapiąc się dłuższą chwilę, jakbyśmy liczyły, że pod wpływem mocy naszego wzroku silnik sam się naprawi. Podobno co trzy głowy, to nie jedna, ale w tym przypadku nie pomogło. W końcu Florence ponownie przerwała ciszę:
– Chyba będziemy musiały wrócić na piechotę do warsztatu Barta… to nie tak daleko… przejechałyśmy nie więcej niż piętnaście mil.
Szybko przeliczyłam: to ...