Alpejska gorączka
Data: 23.06.2022,
Kategorie:
dojrzałe
cnotliwe,
narkotyki,
Autor: sajmon
Autobus z pobliskiego Innsbrucka, dokąd tłukłem się z Polski całą noc i cały dzień, zatrzymał się na ostatnim przystanku i wraz z garstką ludzi, wielką walizą, plecakiem i nartami, wyszedłem na zaśnieżony skwer w centrum niewielkiej, alpejskiej miejscowości. Było już ciemno, a okoliczne domy błyszczały rozświetlone świątecznymi iluminacjami, rzucając kolorową poświatę na zaspy śniegu i stojącą na środku placu figurę Św. Józefa, patrona Tyrolu. Obładowany jak wielbłąd ruszyłem w górę wsi na poszukiwanie wskazanego mi adresu.
Jesienią skończyłem licencjat i nie mogąc znaleźć stałej pracy, zdecydowałem się w końcu spakować walizy i wyruszyć na saksy. Nic mnie nie trzymało w kraju. Mieszkałem tylko z matką, z którą ostatnio ciągle się kłóciłem. Nie miałem rodzeństwa ani dziewczyny. Ojciec od lat był za granicą. Nie miał, co prawda z mamą rozwodu, ale dawno nie byli już rodziną. Pracował w Hofen, niewielkiej miejscowości w Austrii, gdzie był leśniczym; i kiedy postanowiłem spróbować coś zmienić w swoim życiu, moje myśli, a potem kroki skierowałem właśnie tutaj. Miałem w swym dossier papiery instruktora i dzięki temu tato nagrał mi robotę w miejscowym ośrodku narciarskim.
Na stromym brzegu skutego lodem potoku, na tle ogromnej ściany lasu, wznosiła się masywna bryła gospody, pokryta charakterystycznym, rozłożystym, tyrolskim dachem. Prowadził do niej stylowy, drewniany most, za którym przywitała mnie wysoka, kryta dachówką kapliczka z posągiem Matki Boskiej Fatimskiej. Na ...
... pobielonych ścianach gospody, ponad drewnianymi okiennicami, widniały wymalowane litery: ALPENFIEBER. Alpejska gorączka. Przez otwarte drzwi werandy, z jej wnętrza, dobiegały dźwięki ludowej muzyki, zapach pieczonego mięsa i piwa. Drewniane tarasy na piętrze rozświetlone były wzorami gwiazd i śnieżynek, a okna poddasza kryły się w mroku wielkich okapów, nakrytych pierzyną śniegu.
W środku panowały jednak pustki. Dziewczyna w regionalnym stroju ścierała puste stoliki. Miała krótką, tyrolską sukienkę do pół uda i długie nogi w białych, grubych rajtuzach. Pod haftowanym gorsetem, bufiasta koszula wycięta była w głęboki dekolt; ponętny biust falował, gdy ścierką tarła drewniany stół. Mogła mieć najwyżej 18 lat…
– Zapraszamy. – rzekła bez większego entuzjazmu, gdy mnie zauważyła.
– Szukam Pani Heike Neumayer… – zacząłem, ale w tejże chwili, zza baru wybiegła starsza kopia kelnerki, wołając:
– Witaj Wojtusiu!
Ubrana niczym na Oktoberfest, pani Heike Neumayer, właścicielka gospody, wyściskała mnie niczym syna. Była w końcu moją bliską rodziną… Właściwie na imię miała Halina; ciocia Halina; ciocia mojego taty! Pamiętałem ją jeszcze z czasów, kiedy byłem małym chłopcem i przyjeżdżała czasem w odwiedziny, ze swoim starym mężem, siwym doktorem Neumayerem, którego dawno już na świecie nie było. Tato, kiedy wyjechał z Polski zahaczył się u ciotki Haliny i tak już zostało.
– Coś zjesz? Czy chcesz najpierw się rozpakować w swoim pokoju?
– Cześć ciociu. Najchętniej wziąłbym ...